Kreślę te słowa... a raczej wystukuję, choć broniłem się by opisywać to, co właściwie określić bardzo trudno. Gdybym choć znalazł dla tego nazwę ale jak nazwać przeżycie, które obarczone bagażem nadziei w ciągu ostatnich 34 lat, rozwija się żywym obrazem i dźwiękami bliskimi jak zbiór migawek ilustrujących 3/4 mojego życia. Ponaglany jednak przez innych, którym obiecałem znaleźć kilka słów na opisanie owego wydarzenia, ostrożnie dotykam świeżych jeszcze wspomnień, by nie pobudzić ich do drżenia, by nie rozsypać chwil tak misternie zbieranych z każdą minutą tej szczególnej soboty...
Pominę cały zestaw emocji przed i w czasie podróży z przyjaciółmi, spekulacje co do repertuaru, radość z każdej plamy błękitu na niebie - w końcu prognozy poranne raniły nas wizją deszczowego Gdańska. Ten zaś choć rozkopany, to jednak tradycyjnie urzekający historyczną zabudową centrum, gdzie nieopodal przecież miało się rozpocząć niedługo owo historyczne spotkanie. Pominę zmęczenie mieszające się z radością gdy okazało się, że miejsce przed sceną zapewnia bardzo dobry kontakt z artystami.
18 metrowa konstrukcja i 6 potężnych, wiszących nad estradą telebimów, robiły wrażenie i podkreślały sugestię wspaniałego, muzycznego widowiska. I tutaj powinienem skupić się już na bohaterach owego wieczoru, bo przecież punktualnie o 21.00, w pięknej oprawie zachodzącego nad stoczniowymi żurawiami słońca, zabrali nas w podróż sentymentalną już od pierwszych nut przywołujących na myśl lot ku ciemnej stronie księżyca... Ileż to już lat...?! Nie wiem, czy to owe dzwięki czy może obraz ich rzeźbiarzy, ludzi jak przyjaciele idących obok mnie
w moim życiu, tak czy inaczej poczułem wzruszenie napływające do płuc i oczu...
Umówmy się, że to przez ten wiatr znad morza...
"Breathe" i "Time" płynęły jak radość spełnionej obietnicy - na scenie Ci, którzy chyba również nie przypuszczali, że znajdą się w tym miejscu, w takim właśnie dniu. Znajome na pamięć linie melodyczne pięknie brzmiały pod palcami Davida... znajome słowa jeszcze głębiej trafiały, śpiewane także przez Richarda...
Ciemna strona księżyca musiała jednak ustąpić miejsca błękitnym kosmykom światła, wplatających się pomiędzy pięciolinie albumu "On An Island"... David przywitał się z nami po polsku, podziękował za obecność i zaprosił do wysłuchania swojego najnowszego dzieła. Spokojny charakter muzyki z nowej płyty Davida przyjmowany był przez niektórych w ciekawy sposób. Jedni chłonęli każdy dźwięk, inni tulili się do siebie w parach a byli i tacy, którzy z nogi na nogę przestępując, nie ukrywali zniecierpliwienia w oczekiwaniu na drugi set...
Ten rozpoczął się po krótkiej przerwie dziwnym brzmieniem wyłaniającym się z mroku ciemnej jeszcze sceny. Po chwili zlokalizowaliśmy źródło dźwięku pod opuszkami palców trójki muzyków pieszczących brzeg kieliszków
z czerwonym winem...
W ten oto sposób Guy, Phil i Steve budowali intro do "Shine On You Crazy Diamond"
- coś niesamowitego i zarazem wspaniale wprowadzającego w tę "floydowską" część wieczoru.
I rozwiązał się worek ze wzruszeniami... Piękne chmury kolorowego światła, tnące ciemność nad widownią lasery, podkreślały najbardziej klasyczną z propozycji tego wieczoru - pamiętającą jeszcze koniec lat sześćdziesiątych "Astronomy Domine"... i kolejny klasyk "Fat Old Sun" ...wspaniały finał tematu z Atom Heart Mother, po którym rozdzwonił się dzwon kompozycji "High Hopes" ..i wreszcie największa chyba niespodzianka tego wieczoru, przecinana wachlarzem laserowym i krzykiem wron suita "Echoes" pełna psychodelii i wspaniałej współpracy instrumentalno-wokalnej Davida i Richarda. Ten drugi właśnie obok bohatera owego widowiska, zebrał najwięcej oklasków i wyrazów sympatii ze strony publiczności. Próbował ukryć swoje wzruszenie opuszczając wzrok w półuśmiechu.
Jendakże szacunek należał się każdemu z artystów a także towarzyszącym zespołowi: Leszkowi Możdżerowi, Zbigniewowi Preisnerowi i prowadzonej przez niego 40-osobowej orkiestrze Filharmonii Bałtyckiej. Ukłony dla dziadka Dicka Parry wspaniale grzmiącemu swoimi saksofonami i dla wszystkich bawiących sie dymem, światłami i kamerami. Za ich przyczyną przeżyjemy owo widowisko raz jeszcze, gdy tylko dostanie się w nasze ręce zapis tego fantastycznego spotkania.
Gdyby mało było żaru rozpalonych emocji, struny pod palcami Davida i Phila zadrżały znajomymi dźwiękami "Wish You Were Here" - publiczność śpiewała chórem, jakby chciała tym samym przekazać wiadomość tym, którzy nie mogli być tego wieczoru na terenie stoczni - Szkoda, że Was tutaj nie ma...
Zbliżała się północ i wszyscy świadomi byli zbliżającego się końca owego muzycznego spektaklu.
David odczekał moment i w ciszy poprzedzającej kolejną kompozycję, powiedział:
"Jestem dumny, że mogę być tutaj... grać w miejscu, gdzie Solidarność zaczęła zmieniać świat"
- krótkie zdanie a jak wiele znaczy... Dla podkreślenia wagi owych słów i znaczenia historycznej daty, w stronę widowni popłynęły dźwięki kompozycji "A Great Day for Freedom" ...i ponownie podniosły nastrój uwieńczony poetyckim finałem gitary Davida. Tego nie zabrakło w stoczni chyba nikomu...
Czym można było zakończyć tak wyjątkowe spotkanie? Był tylko jeden utwór, wywoływany przez publiczność w trakcie koncertu... David wiedział, że będzie najpiękniejszym pożegnaniem, jakie może nam zaserwować...
|
Hello? Is there anybody in there? Just nod if you can hear me. Is there anyone home? Come on, now. I hear you're feeling down. Well I can ease your pain, Get you on your feet again.
Tak zaczęła się nasza niedziela - 27 sierpnia. Niebo iskrzyło się gwiazdami a większość obecnych tego wieczoru w gdańskiej stoczni czuło niebo w sobie. Roje motyli łopotały milionami skrzydeł w piersi i każdy wiedział, że nikt nie jest w stanie
wyrwać tych wrażeń. Dla wielu spełniło się coś, na co czekali
całe swoje życie.
Nie było Nicka, od lat wiadomo, że nie ma co wypatrywać Rogera a jednak większość czuła się bardziej na koncercie Pink Floyd niż tylko Davida Gilmoura... Bo też i byli z nim Ci, których nazywał przyjaciółmi, którzy wraz z nim dbają o to, by nikt nie błądził w drodze do floydowskiego portu... by blask owej muzyki niczym latarnia prowadził głodnych owych przeżyć do takich właśnie miejsc, jak gdańska stocznia...
|
A distant ship's smoke on the horizon. You are only coming through in waves.
Jeszcze kilka słów, jeszcze kilka nut... każdy chciał, by trwały jak najdłużej.
Gdy jednak gitara Davida zaczęła łkać swoim solo, wiadomo było, że już za moment umilkną ostatnie dźwięki...
The child is grown, the dream is gone. I have become comfortably numb.
Na twarzach wszystkich na scenie jak i widowni, uśmiech i blask w oczach wyjaśniały wszystko. Gdybyśmy siedzieli, wstalibyśmy jak jeden mąż, by zgotować w podziękowaniu i podziwie najbardziej gorące owacje. Stojąc jednak przez wiele godzin, nie czuliśmy w tym momencie zmęczenia, nie szczędziliśmy dłoni... i choć wielu jechało tutaj z myślą, że być może czeka ich niepowtarzalna czy też ostatnia okazja, to jednak trudno było w tym momencie nie wierzyć, że taki wieczór jeszcze się kiedyś powtórzy...
Narazie mamy co wspominać i o czym opowiadać przez długi, długi czas...