|
|
W chwili obecnej nie dysponujemy żadnymi informacjami.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wywiady i relacje |
|
|
|
Yassu nie ma i nigdy nie było |
|
1970-01-01
|
Tymański prawdę Ci powieTomek Kaźmierski: Wielu muzyków, kiedy pyta się ich o pierwsze muzyczne próby mówi, że rodzice w domu muzykowali i jakoś tym za młodu nasiąknęli.
Ryszard Tymon Tymański: U mnie było trochę inaczej. Mnie edukował starszy o 10 lat brat i jego koledzy, więc od czwartego roku życia słuchałem takich grup jak King Crimson czy Yes i Genesis. Natomiast już w podstawówce interesowałem się bardziej Beatlesami, The Byrds, Animalsami i Bobem Dylanem. W czwartej klasie zacząłem grać na gitarze klasycznej w ognisku muzycznym, ale szybko mnie to znudziło, bo musiałem ćwiczyć jakieś barokowe kawałki, a chciałem grać ogniskowe piosenki czy po prostu Beatlesów. Zrezygnowałem z ogniska i chyba do dziś pozostała we mnie niechęć do akademickiego nauczania muzyki. W szóstej klasie miałem już swoją kapelę. W liceum spędzałem tyle czasu nad muzyką, że czułem się jak profesjonalista. Oczywiście grałem w piłkę, chodziłem do kina i interesowałem się dziewczynami, ale moim głównym zajęciem była muzyka. Bardzo wcześnie wiedziałem co chcę robić. Kiedy usłyszałem Beatlesów stwierdziłem, że muszę być muzykiem i jakoś to się potoczyło.
TK: A co na studiach? Wtedy z Gdańsku działała grupa poetycko-teatralna Totart. Kontaktowałeś się z nimi?
RTT: Tak. Takie osoby jak Paweł Konjo Konnak, Paulus Mazur, Brzóska-Brzóskiewicz czy Zbigniew Sajnóg dużo zmieniły w mojej głowie jeśli chodzi o koncerty i samą muzykę. Wcześniej brzmiała ona bardziej jak bydgoskie Variete, później wyrwałem się z konwencji zwykłych koncertów oraz nowej fali i zabrałem się za jazz. Poznałem Mikołaja Trzaskę, porzuciliśmy studia i zamieszkaliśmy na przedmieściach Gdańska grając całe dnie i noce coś co nazywaliśmy jazzem, bo tak naprawdę nie umieliśmy grać jazzu. Był to więc totalny free jazz, ale bardzo nieprofesjonalny. Doszedł do nas Mazzoll, Jacek Olter, później inni i jakoś powstała Miłość.
TK: Ciekawa historia wiąże się z nazwą tej grupy.
RTT: Mieszkaliśmy na tych przedmieściach i pewnego dnia pomyślałem sobie, że fajnie nazwać zespół słowem Miłość. Nagle słyszę pukanie do drzwi. Otwieram i widzę Tomka Gwincińskiego. Mówię: Właśnie pomyślałem, by nazwać zespół: Miłość. Tomek to samo: ja właśnie też o tym myślałem. Poczuliśmy jakiś taki przypływ energii, Tomek aż zaczął robić pompki na korytarzu.
TK: Takie rzeczy mogą zdarzać się chyba tylko przyjaciołom?
RTT: Rzeczywiście dla mnie przyjaźń w muzyce jest bardzo ważna. W zasadzie cała yassowa scena oparta jest na przyjaźni. Muzyczny pomost Bydgoszcz Trójmiasto też powstał w oparciu o nią. Trudno mi jest wyobrazić sobie granie z ludźmi zdystansowanymi do tego co robię np. z side-manami. To nie to. Jeśli nie szanujesz ludzi z którymi grasz nie ma mowy o muzyce. Nawet młodzi, którzy jakoś podczepiają się pod yassowe historie np. grupa Robotobibok z Wrocławia, uważają że to co nas łączy to nie sama muzyka, ale jakiś podobny sposób bycia czy pozascenicznego kontaktu. Kiedy jeździmy w trasy to cały czas jest w nich coś z obozu harcerskiego i rozrabiania niedojrzałych chłopaków. Poza tym yass jest często muzyką improwizowaną, a na improwizację umówić się można tylko do pewnego stopnia, bez przyjaźni tego by nie było. Każdy musi grać siebie.
TK: Ale grać siebie można na różne sposoby. Ty odnajdujesz się w wielu stylistykach muzycznych.
RTT: Z jednej strony cieszę się, że mogę grać jazz, rock czy etno, ale nieraz, zwłaszcza kiedy mam gorszy dzień, wydaje mi się, że jestem gościem bez własnej ziemi. Jednak kiedy się nad tym zastanowię to szybko uzmysławiam sobie, że nie jestem ani rockmanem, ani jazzmanem czy yassmanem tylko muzykiem. Muzyka w ogóle jest przecież bardzo niematerialna. Można ją jakoś zapisać, ale to co ona porusza w ludziach jest już chyba tajemnicą opartą na emocjach. Mnie w muzyce interesuje właśnie ta jej magia. Kiedy mówimy o muzyce i jej odmianach musimy używać nazw, etykiet itd. Ale dla mnie to jest nieważne. Yassu nie ma i nigdy nie było, jest tylko muzyka oraz ludzie którzy ją tworzą i ludzie którzy jej słuchają.
TK: Niektórzy muzycy uważają, że podczas koncertów coś nadają, publiczność to odbiera i oddaje to coś z powrotem. Co to jest?
RTT: To jakiś rodzaj energii. Trudno mi o tym mówić. Często wspominał o tym Lester Bowie kiedy z nim graliśmy. Podobało mu się, że po koncercie wychodziliśmy do baru w klubie w którym był koncert i rozmawialiśmy z napotkanymi ludźmi. Istnieją również narcystyczni artyści, którzy znikają w garderobach i kontemplują swoją osobę. Oczywiście trudno byłoby wyjść po koncercie do klubu Kazikowi, bo mógłby nie wytrzymać klepania po plecach i gratulacji czy gróźb dotyczących którejś z jego płyt. Wydaje mi się, że od ludzi dużo można się nauczyć.
TK: Oprócz publiczności docenili Cię ostatnio krytycy.
RTT: Jestem bardzo zadowolony z Paszportu Polityki. To pismo z klasą, a nie Bravo czy Pani Domu. Cieszę się z tej nagrody bardziej niż z Fryderyka, który też wiadomo (tzw. branża) przez kogo jest przyznawany. Pokonałem Golców i Arkę Noego ku mojej uciesze. Doceniając mnie doceniono całe nasze środowisko. Zwrócono uwagę na muzykę niezależną w naszym kraju, która postała spontanicznie i jest autentyczna. Po mnie może będą następni. Wyróżnienia należą się przecież Mazzollowi, Mikołajowi Trzasce czy Tomkowi Gwincińskiemu. My przecież ocieramy się nieraz o kulturę wysoką. Myślę, że krytycy zobaczyli, że nasza muzyka nie stoi, nie jesteśmy Budką Suflera, bez obrazy, która gra od 25-ciu lat tak samo.
|
wstecz
|
|
|
|
|
|
|
|