2002 Poznań, 28 maja, Arena
I co z tego, że Mistrzostwa były nieoficjalne, skoro Mistrzowie przyjechali w najsilniejszym składzie :)
Pat Metheny (Kansas City), Lyle Mays (Wisconsin), Steve Rodby (Chicago), Richard Bona (Kamerun), Cuong Vu (Wietnam/Seattle), Antonio Sanchez (Mexico City).
Nowi zawodnicy doskonale wprowadzili się do drużyny, tworząc z weteranami PAT METHENY GROUP w najwyższej formie. Zespół rozegrał w Polsce tylko dwa mecze (drugi w Warszawie), ale na takie spotkania warto czekać całe cztery lata...
Jak widać, Muzyka Miła i Miłosna też nie wytrzymuje próby Mistrzostw, ale po poznańskim koncercie Pat Metheny Group porównania nasuwają się same. Pat Metheny w znakomitej formie, podobnie jak pozostali "starzy" członkowie zespołu: Lyle Mays i Steve Rodby. Nowi muzycy zaskoczyli nas niezwykle wysokimi umiejętnościami. Przed koncertem wiedzieliśmy jak doskonale Richard Bona śpiewa i gra na basie. Po koncercie wiemy już, że jego zdolności są multiinstrumentalne, a przy okazji jest niezłym showmanem, co zaprezentował w ramach krótkiego jam session z Patem Metheny i Antonio Sanchezem. Otóż i właśnie: Antonio Sanchez... Bodajże największa sensacja wieczoru. Były momenty, kiedy wydawało się, że nie jeden, a trzej perkusiści siedzą przy rozbudowanym zestawie bębnów, talerzy i przeszkadzajek. Szybkość, precyzja i gama dźwięków, jakie wydobywał Antonio przyprawiały o zawrót głowy. Publiczność szalała, kiedy skończył popis, a ja pomyślałem: - Jak to się stało, że wśród wielu znakomitych perkusistów, Pat Metheny akurat trafił na tego najlepszego?
I wreszcie Cuong Vu. Oto przykład w jaki sposób pozyskuje się muzyków w XXI wieku. Pewnej nocy, w internetowym radiu Pat usłyszał dźwięk trąbki. Czy niezwykły był dźwięk? Czy może trąbka? A może jej właściciel? Najprawdopodobniej Pat pomyślał sobie to ostatnie, bo zapragnął czym prędzej odnaleźć człowieka, który grał tamtej nocy. I tak poznał Cuonga Vu, młodego muzyka z ogromną przyszłością. W tamtym momencie przyszłość była już bardzo blisko. W zespole Pat Metheny Group. Cuong Vu gra nie tylko na trąbce. W zasięgu ręki zawsze ma instrumenty perkusyjne, klawiszowe i mikrofon, do którego śpiewa. Poznańskiej publiczności zagrał wiatr, wicher i burzę w ciemnym lesie. Zagrał to wszystko na... jednej trąbce, zaś "wszystkim się zdawało..."
Czy Mistrzowie popełniają błędy? Oczywiście, ale - w odróżnieniu od amatorów - Mistrzowie wiedzą kiedy i jak popełniać błędy ;)
Początek występu wyznaczono na godz. 20.00. Zegar pokazywał już 20.50. Koncert rozpoczął się z blisko godzinnym opóźnieniem. I-ligowcy tak nie robią, ale... kiedy muzycy nie byli jeszcze gotowi, Pat Metheny pojawił się na scenie sam, by rozgrzać palce na gitarze akustycznej. Próbę rozpoczął od "Last Train Home"... myląc się kilka razy. Kolejny zgrzyt. Następnie zagrał jeszcze. Znowu zazgrzytało? Następnie... zgasły światła. Koniec rozgrzewki. Czas na Prawdziwy Mecz :)
Początek koncertu oznaczał koniec pomyłek. Usłyszeliśmy przeprosiny za spóźnienie i obietnicę, że zespół zagra tak długo, jak będziemy sobie tego życzyli. Od tego momentu, przy niesłabnącym aplauzie publiczności, poznańska Arena należała już do Pata Metheny i jego przyjaciół. Dobrze znany "Phase Dance" na początek, a zaraz potem... "Travels". Szczerze mówiąc, spodziewałem się tej kompozycji na koniec koncertu, a tu... taka niespodzianka.
Pat Metheny Group tym razem przyjechał do Polski promować najnowszy album "Speaking of Now".Zagrali chyba całą płytę. Bardzo udały się wykonania "As It Is", "Another Life" i "Wherever You Go", ale chyba najbardziej mój ulubiony... "The Gathering Sky". Końcowy akcent wyrwał ludzi z siedzeń do owacji na stojąco i przez kilka następnych minut Pat Metheny stał urzeczony widokiem wiwatującej grupy ponad 3 tysięcy fanów. Scena została przygotowana bogato dla słuchacza i... dość oszczędnie dla widza. Reflektory nad podestem, punktowe światło w końcu sali i kilka dodatkowych iluminacji. Oprócz tego umieszczono płótna z tyłu sceny, na których pojawiały się obrazy z projektorów. I to wszystko. To wszystko sprawiło, że przy minimalnym zaangażowaniu środków uzyskano maksymalny efekt. Światła zostały perfekcyjne sprzężone z muzyką, zaś wizualizacje tłumaczyły muzyczny przekaz, utrwalając niepowtarzalny klimat: wichura w kolorze akwamaryny, karminowy pożar przechodzący w rubin, błękitno-różowy poranek... Jak pięknie...
Wspominałem, że każdy z muzyków miał swoje pięć minut. I każdy wypadł koncertowo :) Niektórzy mieli więcej. To Pat Metheny i Lyle Mays. Dwaj przyjaciele nie tylko ze sceny. Z okładek płyt łatwo można wyczytać, że te dwie osobistości decydują o obliczu zespołu. Na koncercie łatwo można było to zobaczyć. Szczególną więź łączącą obu muzyków czuło się niemal w każdym wykonaniu. A kiedy pogasły światła i zabrzmiał "Letter From Home", zostali tylko oni dwaj. Gitara i piano w perfekcyjnej harmonii. Jeszcze "In Her Family", ostatnia nuta i... spojrzenie Lyla w stronę Pata, jakby chciał powiedzieć:
- Tyle lat gramy razem, stary przyjacielu, a wciąż sprawia nam to tak wiele radości.
Chcieliśmy, by ten wieczór trwał i trwał. Dlatego nie milkły brawa. Publiczność pozdrawiała zespół, zespół pozdrawiał publiczność. Przez moment miałem wrażenie, że Steve Rodby w odpowiedzi pomachał w naszą stronę.
Wrócą. Na pewno wrócą do Polski. Z kolejną płytą. A może wcześniej...?
Na bis zagrali "Minuano (Six Eight)". Znowu owacja na stojąco. Wieczór przeszedł w noc, ale dla nas czas się zatrzymał.
TO ONI GRALI PONAD TRZY GODZINY???
Minęła północ...
|