Co tydzień - w nocy z wtorku na środę -
jest okazja do spotkań z niecodzienną muzyką...
z niecodziennymi gośćmi... niecodziennymi tematami...
W nocy 12 października 2010 roku
gościem w studiu Radia PiK był:
ZDZISŁAW PRUSS
– literat, satyryk i dziennikarz.
Autor niedawno wydanego tomiku wierszy
"Przedostatnia sylaba".
W jakiej kolejności powinnam Pana przedstawić?
- Najpierw autor wierszy, bo one mi najbardziej leżą na sercu. Jednak wyrabiałem sobie nazwisko poprzez satyrę, kabarety, wesołości wszelakie, konferansjerkę estradową i dziennikarstwo radiowe. Na stare lata jeszcze sięgnąłem po taką formę jak wspomnienia, no i te leksykony, do których przywiązuję największą wagę. Udało się wydać trzy: muzyczny, operowy i teatralny. Miałem świetnych współpracowników: Zosię Pietrzak, która jeszcze zdążyła zapisać teatr międzywojenny, Ewa Szymborska, w leksykonie muzycznym Rajmund Kuczma i Alicja Weber, która również współpracowała przy leksykonie operowym.
Czy mogłyby jeszcze powstać kolejne?
- Bardzo bym się cieszył gdybym mógł napisać leksykon plastyczny i literackie, ale już w ratuszu nie ma tej siły napędowej jaką była wówczas pani Elżbieta Krzyżanowska, ona jest ich matką chrzestną.
Czas na ankietę osobową, znak zodiaku?
- Panna, to są ludzie uczuciowi, pedantyczni, podobno dosyć wrażliwi. W końcu nie mogą być sami twardziele na świecie.
Zalety?
- O zaletach powinni mówić inni.
To może podpowiem – punktualność.
- Ale jest ona niezbyt kolorowa. Na stare lata doszła mi tolerancja. Wcześniej jak mnie się coś nie podobało, to znaczyło, że było do niczego. Ale podobno młodość ma to do siebie, dlatego wszyscy rewolucjoniści byli przed trzydziestką. Generalnie lubię ludzi, i tutaj nie mam preferencji, każdy człowiek, nawet ktoś kogo zainteresowania są inne, interesują mnie bardziej.
Przejdźmy do wad.
- Moją wadą jest łatwość popadania w uzależnienia. Dawniej było to uzależnienie alkoholowe, z którego wyszedłem, a teraz zbieram kasztany. Mój prochowiec ma już oberwane kieszenie, a ja nie mam gdzie ich składować, bo dlaczego stare mam wyrzucać.
To mamy kolejną wadę – przywiązanie do rzeczy.
- Tak, dlatego jeden z moich tomików ma tytuł „Pogrzeb starej marynarki”. Również przywiązuję się do ludzi, w ogóle jestem sentymentalny. Poza tym jestem próżny, dawniej taki nie byłem, zależy mi żeby ludzie o mnie dobrze mówili. Jeszcze lubię jak mi krawat pasuje kolorystycznie do butów.
Skąd się wziął Zdzisław?
- W domu rodzinnym jestem Rysiu albo Ryszek. Ryszarda chcieli rodzice, urodziłem w 1942 roku, w Wielkopolsce. Kiedy nadeszła pora aby mnie zarejestrować w niemieckiej administracji, Niemiec jak usłyszał nazwisko Pruss powiedział, że imię musi być polskie, kończące się na -sław, żeby było wiadomo, że jestem Polakiem i zostałem Zdzisławem. Ryszarda jednak dostałem na chrzcie w kościele. W szkole i dla żon byłem i jestem Zdzichem.
Po wojnie, gdzie losy Pana rzuciły?
- Z Wielkopolski przenieśliśmy się na wieś do Smogólca, tam ojciec chciał przeczekać wrogi ustrój. Potem było Jabłkowo, tam ojciec prowadził księgowość w pegeerach. Jednak po czterech latach ojciec zmarł, a mama z nami przyjechała w 1953 roku do Bydgoszczy.
Kiedy pojawił się pierwszy wiersz?
- W Jabłkowie. Mój kolega powiedział, że widział lisa, ja nie mogłem go zobaczyć, napisałem więc o lisie i rodzinie. Później w ogólniaku pisałem na cztery ręce, co skutkowało nie najlepszymi stopniami.
Potem były studia w Toruniu?
- Mieszkałem na stancji, u szewca, pana Wiśniewskiego. W jednym pokoju mieszkałem z biologiem – Stanisławem Tarczyńskim, który otworzył mnie na jazz. Na trzecim roku przyszedł do nas Janusz Kryszak. To są moi przyjaciele z okresu studiów. Tam najwięcej słuchaliśmy muzyki jazzowej na starych płytach najczęściej firmy Amiga i Supraphon.
Były marzenia, co robić po studiach?
- Chciałem być nauczycielem, choć pani polonistce, która obserwowała moje praktyki - podobałem się mniej. Byłbym polonistą, ale Krzysztof Nowicki, który odchodził z rozgłośni musiał poszukać kogoś na swoje miejsce do redakcji literackiej. W radiu już mnie znali – bo udało mi się publikować wcześniej moje wiersze. I tak w radiu znalazłem się prosto ze szpitala, w którym miałem zaliczoną gruźlicę.
Ta przygoda z radiem trwała długo.
- Tak, 26 lat pracowałem w radiu. Kiedy radio się zmieniło i nadawało już 24 godziny na dobę, to stwierdziłem, że końcówkę swojej pracy zawodowej spędzę w Dzienniku Wieczornym.
Nigdy nie było żalu do radia?
- Byłem człowiekiem tamtych lat. Byłem też w pewnej opozycji, za co czasem płaciłem cenę.
Zwierzenia przy muzyce notowała MAGDA JASIŃSKA.
Zapraszamy do słuchania wywiadów wraz z muzyką
we wtorki o godz.23.03
oraz w soboty o godz. 15.05.